środa, 12 lipca 2017

Jakie oczy?

W domu zwykle piła białą, z dużą ilością mleka, takie latte. Ale gdy wyszła poza ramy własnej kuchni, do kawiarni, na lotnisko czy dworzec, wszędzie tam, gdzie występowało zamieszanie, tłum i barista, za jego plecami ekspres, a kawa miała być na miejscu, prosiła o czarną. 

– Americanę poproszę. Ale – jeśli to nie problem – z mlekiem. Osobno, obok. Niewiele tego mleka, byle ciepłe. 

Zamówienie powtarzała dwukrotnie, z zaznaczeniem, że osobno i że ciepłe. Niektórzy patrzyli na nią jak na wariatkę, niektórzy śmiali się pod wąsem, ale ona wiedziała. Przekonała się nie raz, że słuchanie nie jest najmocniejszą z ludzkich stron.

Lubiła ten moment, gdy jej wargi stykały się z parującym płynem. Zdarzało się, że kawa okazywała się zbyt mocna. Zbyt kwaśna, cierpka, gorzka, zbyt intensywna, nie taka. Sięgała wtedy po dzbanuszek wypełniony mlekiem, odczuwając coś na kształt satysfakcji i ulgi. Była z siebie zadowolona. Przewidziała, że coś może pójść nie tak, a gdy poszło, wiedziała, co zrobić. 

Patrzyła, jak złamana czerń łączy się z ciepłą bielą, tworząc przenikające się esy-floresy, magnetyzujące smugi. Uspokajało ją to. Zatrzymywało jak kadr w filmie, na którym ktoś wcisnął spację, więc można się było przyjrzeć, zaparzyć herbatę, wyskoczyć na papierosa, na siku. Puszysta pianka, imitująca watę, opadała leniwie na zwierciadło okolonej filiżanką kawy. Gdy odpowiednio się pochyliła i dostatecznie przyjrzała, w tym mokrym lustrze widziała czasem swoją matkę. Albo ojca, jak przynosił do domu martwą nutrię i 

– Dzisiaj nutria – mówił. 

Później robił tę swoją nutrię w słoiki, majstrował paszteciki, a ja to wszystko jadłam i mówiłam, że dobre, choć żal mi było strasznie. Bo ja tę nutrię wcześniej w klatce, przy chlewiku, z koleżankami widziałam. Bo nutrie mieliśmy akurat wtedy trzy. Patrzyłam, jak chodzą, tuptają w tej ciemni, ocierają się o siebie i śpią, taka rodzina. I jakie ogony mają, jakie futra. I że takie oczy.

– Jakie oczy? – zapytał mnie kiedyś ojciec.
– Żywe, tato – odpowiedziałam mu wtedy. Żywe. 

Wiem, że zrobiła wtedy ojcu przykrość. Sama zresztą mówiła, że trochę posmutniał. 

Innym razem pochylała się nad tą kawą jak nad zwykłym dniem. Dostrzegała sekwencje powinności, pasma niespełnionych oczekiwań, serie odhaczonych zadań, pokrzyżowanych planów.
A czasem widziała tylko siebie. 
Swoje oko, swoje czoło. 
I swój własny nos. 

Piankę wlewała całą. Jej gęsta konsystencja opadała na rozcieńczony mlekiem smak. Sięgała po łyżeczkę, którą zgarniała rozdmuchane dyszą, białe pęcherzyki, skrupulatnie zeskrobując je z ceramicznej ścianki. Kogoś, kto siedział obok, potrafiła doprowadzić tym skrobaniem do szału. Podobnie robiła, jedząc jogurt. Albo gdy kończył się dżem. Można było jedynie czekać, aż odpuści. Aż uzna, że dość i skończy. 

Nikt jednak nie wiedział, 
kiedy to nastąpi.

sobota, 1 lipca 2017

Byłaby szkoda

Wsiadamy. 

Ja, karton, polędwiczki z indyka, twaróg, kiść bananów, parówki, czekolada, waniliowy serek, dwie bułki żytnie, dwie orkiszowe, dżem jagodowy, pomidorowy sok. Chwilę po mnie do autobusu wsiada człowiek. 

– Autobus numer taki i taki? – pyta. Odpowiadam, że
– Tak.

Później człowiek wysiada i wsiada ponownie. Niezdecydowany – myślę – albo siku poszedł, albo palił. Papierosa, za przystankiem w sumie las. Wskoczył tuż przed odjazdem, jednym susem, nie miał już chyba wątpliwości. Siadł za moimi plecami, otworzyłam książkę. W domu trudno o chwilę spokoju, w autobusie czyta się lepiej, książkę warto mieć, w razie czego tak tylko, w razie czego. Próbuję czytać, ale obłapia mnie wyziew parującego alkoholu. Czuję, jak się ten oddech skrapla, jak drapie po nozdrzach, szczypie w oczy, drażni jak nieznośna wysypka. Ściska gardło, jak zbyt mocno zapleciony przez matkę szalik. 

Odnoszę wrażenie, że oddychający upatrzył sobie moje świeżo zakupione polędwiczki. Zielone oliwki, kiść bananów i sok. Karton postawiłam w końcu tuż obok, posadziłam przy sobie jak dziecko, przy nodze, jak psa. Na siedzeniu sąsiednim, w miejscu dla człowieka. 

A gdyby tylko przez jego pijaną głowę przeszło, żeby mi te całe zakupy z kartonem razem zabrać...

Byłaby szkoda. Duży kłopot. Uciekłby pewnie na najbliższym przystanku, a ja byłabym zmuszona nie ruszać się z miejsca. Krzyknęłabym tylko

– Ty draniu, śmierdzielu wredny, ty, ty…

Bo z niego byłby wtedy nie człowiek, a naprawdę wredny chuj. Możliwe też, że poraziłby mnie strach. Zalałby mnie jak deszcz robaka, zajrzałby jak matka w oczy, pełna wściekłości i goryczy, taka zła. I nie powiedziałabym nic. Nie umiałabym. Patrzyłabym tylko na puste miejsce po świeżo zakupionej wątróbce. 

Odczułabym stratę pieniędzy i czasu. Widziałabym, jak ten stary, pijany skunks ucieka. Szeptałabym coś do siebie, albo do tego młodego chłopaka, stojącego blisko, przy drzwiach, trzymającego się drążka, że

– To moje zakupy były, moje! Że serek waniliowy dla dziecka, kaszka ryżowa i jagodowy dżem.

Udaję, że czytam. Myślę sobie, że on zaraz wyciągnie jakiś nóż. Ma go w kieszeni, wiem, wyściubi zza pijanej pazuchy i mnie tym nożem w tył. Za włosy i w kark. Wtedy już na pewno nic nie powiem, bo będzie za późno, więc po wszystkim. A on się nażre. I poklepie po wzdętym, proszę ja ciebie, brzuchu.

Dlatego myślę, że trzeba mi tę książkę do torby wsunąć i zabrać.
I dźwignąć ten karton z siedzenia, które zasadniczo przecież nie jest dla kartonu.


poniedziałek, 5 czerwca 2017

Andrzej

W miłości, Cygana za złotówkę wywróżyła Bosej długą posuchę, czyli brak. Dopiero kilka dni później, jak już z tej Jasnej Góry, jak z nieba na ziemię zeszła i wróciła do Niemczy, uprzytomniła sobie, że za trzy złote mogłaby jej Cygana wywróżyć dużo mniejsze zło. Może nawet jakieś dobro. Ale było już po ptakach, więc gówno gołębie sobie teraz mogła. 

Wyszło jak wyszło i stanęło na tym, że po tej posusze nastąpić miało światło. Miłość o włosach ciemny blond. I dało to Bosej do myślenia. Ponieważ na tapecie Bosego życia gościł wtedy rudy. Starszy od Bosej pięć lat Maciek, który ani o Bosej, ani o jej afekcie nie miał zielonego pojęcia. Chociaż mieszkała od niego dwa kroki stąd, w bloku naprzeciwko.

Przy pomocy lunety ojca, przez którą normalni ludzie oglądają niebo, Bosa przyglądała się życiu rudego Maćka. Życiu zza firanki. Dawała nura w okno, za którym przemykał z rzadka rudy cień. Niewinnie i ukradkiem sprawdzała, co też ten Rudy w swoim pokoju robi. Czy żaluzje odsłania, lampkę czy pali i czy się rusza firanka. A że lampka paliła się często, któregoś wieczora Bosa wpadła na pomysł nawiązania z nim świetlnego kontaktu, co znaczyło, że zaczęła do Maćka własną lampką mrugać. Puszczać świetlne zajączki. Szanse powodzenia oszacowała na spore, toteż  tak długo te zajączki puszczała, aż zajączek zwrotny odbił się fleszem od rudego bloku,  robiąc im zdjęcie przeznaczenia. I tak co wieczór puszczali sobie zajączki, skryci kochankowie, śląc w kosmos miłosne deklaracje alfabetem niby-Morse’a. A w tym rejsie obcej sobie miłości, on robił za statek, ona za latarnię.

Bosa wiele razy zadawała sobie pytanie o paletę kolorów, mieszczących w sobie odcień ciemny blond, po czym doszła do wniosku, że rudy to kolor z pogranicza. Skoro nie jasny blond, skoro nie szatyn ani nie brunet, to na pewno ciemny blond. I wszystko stało się jasne. Na tyle, by snuć sobie śmiałe  wizje o Maćku i wspólnych z nim dzieciach, które byłyby może trochę rude, trochę – jak Bosa – czekoladowe, trochę może nawet ciemny blond. Dopóki.

Dopóki nie okazało się, że miłosne zajączki puszcza do niej nie Maciek, a jego ojciec. Ciemny blondyn, Andrzej. 

Toteż lampka Bosej zgasła. 
I miłość się skończyła.


sobota, 3 czerwca 2017

Ten zapach

Zapach był tym, co mnie w matce pociągało. 

Intrygowało i kusiło. Gdy miałam kilka lat, uważałam, że tym zapachem roztacza wokół siebie dziwną lecz piękną aurę. Jakąś tajemnicę, którą – myślałam – kiedyś poznam. Wiedziałam, że nieprędko. Nie tak szybko, jak bym chciała. Gdyby było inaczej, oznaczałoby to, że źle dorosłam. Nie po kolei, przedwcześnie albo w ogóle. Że równie dobrze mogłabym zaciągać się papierosem, farbować włosy, uprawiać seks, wydawać pieniądze, kreślić kreski na powiekach, pić wino, golić nogi, tańczyć do rana i ssać eukaliptusowe cukierki. To oczywiste, że jako dziecko nie robiłam tego, bo nie mogłam, ale robiłam wszystko, by być bliżej. By powąchać, otworzyć jej torebkę, zajrzeć, włożyć rękę, jak do kieszeni płaszcza, zbliżyć się, tylko trochę. 

Spiskowałam więc. 

Wąchałam jej torbę, kiedy się kąpała, myszkowałam w niej, gdy nie widziała. Gdy spała, wszystko dokładnie przeczesywałam swoimi krótkimi paluszkami. Szybko, z rozszerzonymi źrenicami i duszą na ramieniu, badając opuszkami wymykające się opakowaniu miętusy, chusteczki higieniczne, połamane długopisy, rozlane lakiery do paznokci, drobniaki, gumy do żucia, tic-taki i anyżowe landrynki. Natykałam się też na całą masę karteczek, pobazgranych okrągłym pismem z pokręconymi jak u prosiaków ogonkami. Na jakieś rysunki, przedziwne, surrealistyczne twarze, trochę ładne, trochę wcale nie, pojedyncze kwiaty, czasem bukiety. I nasze imiona – moje i Marcelki. Przy każdym to samo nazwisko. Atramentowy szkicownik z serwetek, chusteczek i paragonów. One wiedziały, że często o nas myślała. Zapisywała nas zgrabnymi robaczkami myśli, jak bazgrolą swoje imiona tylko osoby zakochane, na marginesach zeszytów, tysiąc razy poprawiając każdą literkę, każdy ogonek, każdą kreskę, każdą miłość z osobna. Żeby spotęgować, może nie zapomnieć.

I ten zapach.

Ta tajemnica, która w wieku kilku lat pociągała, w wieku lat trzydziestu zaczęła drażnić. Irytowała, odpychała, stawała się nie do zniesienia, jak dusząca mieszanka papierosowego dymu z Lucky Strike’ów, Cameli, Marlboro i zbyt słodkich perfum. Dopiero wtedy zaczęłam ją rozumieć. Dużo lepiej słyszałam, dużo ostrzej widziałam. 

Kochałam ją. 
Z każdym wydechem bardziej.

niedziela, 21 maja 2017

Złotówka na chleb

Gdy osiągnęła jedenaście lat, wybrała się z klasą na wycieczkę. Do Częstochowy, na Jasną Górę. Na trasie, w kolumnie pieszych, zaczepiła ją Cygana. Bosa nie mogła wiedzieć, czego można się po Cyganie spodziewać, tym bardziej czego oczekiwać. O co pytać, czego chcieć. Ale intuicyjnie wyczuła, że po coś jej na ten chleb dała. Tę ściskaną w garści złotówkę, przeznaczoną na drożdżówkę, napój, nowy różaniec albo inną pamiątkę z Jasnej Góry.

 – Piękna dziewczynka da złotówkę. Tylko złotówkę. Na chleb.

Za złotówkę na chleb dowiedziała się Bosa, że jej życiem rządzi diabeł. I tym diabelskim złem, wyprawia w jej młodym życiu dużo niedobrego. I że tak ciężko i nieurodzajnie będzie Bosej przez najbliższych dziesięć lat, bo wszystkie karty tak mówią, więc Bosa uwierzyła i trochę ją to zmartwiło. Nie bardziej jednak niż całe jej dotychczasowe życie. Stwierdziła więc, że musi to zło przeczekać jak w kolejce po cukier. Albo chleb.

W miłości, Cygana za złotówkę wywróżyła Bosej długą posuchę, czyli brak. Dopiero kilka dni później, jak już z tej Jasnej Góry, jak z nieba na ziemię, zeszła i wróciła do Niemczy, uprzytomniła sobie, że za trzy złote, mogłaby jej Cygana wywróżyć dużo mniejsze zło. Może nawet jakieś dobro. 


Ale było już po ptakach.
Więc gówno gołębie sobie teraz mogła.  



piątek, 5 maja 2017

Ja się w nim zakochałam

– Ja się w nim zakochałam, bo jak jechaliśmy ze szkołą do Legolandu, to on mnie gilgotał.


Ale gdy po latach spotkała go raz jeszcze, na przystanku, spodobał się jej z innego powodu. Nosił wytartą, brudno-czarną ramoneskę po zmarłym bracie-harleyowcu, dżinsy i adidasy. Głowa na milimetr łysa, okulary. Lubił obwarzanki i żarcie od Hindusa. Lubił też eksperymentować i pojęcia nie miał, gdzie w jego ciele znajduje się wyrostek kruczy. 

U kobiet nie tolerował wyciętych w dekolt bluzeczek i skarpetek typu baleriny. Zrozumienia nie miał dla nieudaczników, chamów, ostrzyżonych na krótko kobiet, papierosów i lakierem pociągniętych paznokci, a po alkoholu mówił, że marzy, by pracować na autostradzie, w takim okienku postojowym, na szlabanie. Uwielbiał pizzę – dużą, bez cebuli, bez czosnku i z dowozem gratis.

Lubił, gdy mu się opłaca, toteż kupował w wielopakach, promocjach, pakietach, hurtowo i w zgrzewkach, ale nigdy nie skąpił gościom, prawdziwy był z niego gospodarz. Od dziecka marzył, by pracować zdalnie. Z dowolnego miejsca w domu i na świecie – chciał być freelancerem. Chyba nawet bardziej niż szlabanowym na autostradzie. W ostateczności, gdy po latach spotkał Bosą, był prezesem fabryki węży ogrodowych i też było mu dobrze. I podobała mu się Bosa.

Po roku okazało się jednak, że jest zbyt pewny siebie i zbyt arogancki, nie odróżnia fana od idola, firanek od zasłonek, brwi od rzęs, spódnicy od sukienki, pończoch od rajstop, Iraku od Iranu, Bolonii od Boliwii, Austrii od Australii, Grażyny od Bożeny, Tajlandii od Tajwanu.

– A śmietany od jogurtu? – zapytała ją kiedyś Zośka, gdy Celinka spała u siebie, Fryda u siebie, a Bosej zabrakło kawy, więc zastukała do Zośki, ze dwie łyżeczki pożyczyć. Albo spić ją sobie wspólnie.

– Nie. Aż tak, to nie.

Zresztą. Bosa, z pakietem swoich dziwactw i wad, była całkiem nie w jego guście. Wysyczał jej to któregoś poranka. Przy śniadaniu i Bosa to nawet zrozumiała. Na tyle, żeby się z nim po kilku miesiącach spotkać ponownie, po przyjacielsku tak, na zgodę. I usłyszeć, że gdyby mu na niej wtedy nie zależało, nie brałby jej z dziesięciokilową nadwagą. Na co ona, niewiele myśląc, odparła, że

– Tak właściwie, już po drugiej randce wiedziałam, że nie chcę takiego źle ubranego, zasuszonego zaskrońca.


poniedziałek, 3 kwietnia 2017

Idealny mężczyzna

Mężczyzna idealny musiał być wesoły. Musiał grać na gitarze, pianinie albo akordeonie. Na bałałajce, mandolinie i w karty. Musiał chodzić na grzyby, zbierać ich zawsze dużo i najszybciej ze wszystkich. Żadnych sromotników, tylko opieńki, kanie, kurki i borowiki. Bezbłędnie, żadnych pomyłek, bo groziły śmiercią. Byle głupiec nie chodził na grzyby, a jak chodził, od jego głupoty umierała cała rodzina. Bo jakaś żona sprawiła wszystkie grzyby, sromotniki też. Bo się nie znała, bo była od robienia, sprawiania, wekowania, od przystawki i wódki na stół. Nie jej wina, ale zmarli wszyscy. Z głupoty.

Nie to, co tata Bosej. Tata Bosej był wesoły i mądry. Miał bladoniebieskie oczy i czarne, gęste włosy. Znał matematykę, wszystko potrafił, bez krzyku, wszystko umiał wytłumaczyć. Robił najlepsze placki ziemniaczane pod słońcem, równiuteńko kroił chleb. Zabierał na wycieczki po lesie, pociągiem do miasta, rowerem do wsi, nad jezioro, nad morze, na biwak pod namiot, do zoo.

– Czasem tylko za dużo pił.

Przychodził w nocy do domu, pijany i mnie taki pijany budził. Patrzył na mnie tymi rybimi, jak za szkłem, jak za cukrową watą, oczami, jak duch. Śmiał się tak samo mdło, jak patrzył, rozcieńczonym wzrokiem i pytał mnie, o tej drugiej, czy trzeciej w nocy, czy ja wiem, co to jest funkcja. Dawał mi zadania i równania, abym je w pamięci rozwiązywała. Żebym mówiła, ile wynosi suma kątów w trójkącie. I jaka jest wartość liczby Pi.

Albo tłukł talerze. Wracał do domu po trzech dniach, uwalał się na klatce schodowej albo w przedpokoju. Później wstawał, rzucał talerzami o podłogę i płakał jak bóbr. Mówił, że bardzo swoją Baśkę kocha, żeby go zabiła i że świata poza nią nie widzi. A po tym znowu kładł się na podłogę w przedpokoju i spał. I sikał w spodnie, brudny taki, śmierdzący, odrapany i zły.

– Zostaw, niech śpi – mówiła matka, Barbara, do córki.

Ale młoda Bosa nie zostawiała go tak łatwo, nie chciała. Jeszcze zmarznie w tym przedpokoju, na tej podłodze – myślała – albo zamarznie na śmierć. Ściana zimna, on o nią oparty, z wypatroszonym przy głowie gniazdkiem, tyle razy miał naprawić, mówił, że naprawi. Ciągnęła to ciało, tę bezwładną, piękną rękę z tańczącymi pulsem żyłami, aby tego gniazdka niczym po tym pijaku nie dotknął. Na przykład głową, bo bieda. Patrzyła na niego i czuła, że mu zimno. Jej na pewno byłoby zimno, gdyby leżała na gołej podłodze, z osikanymi spodniami, bez kołdry. Więc szła po koc i przykrywała.

– Żeby tata nie zmarzł – tłumaczyła matce. – Żeby nie zmarzł.