– Americanę poproszę. Ale – jeśli to nie problem – z mlekiem. Osobno, obok. Niewiele tego mleka, byle ciepłe.
Zamówienie powtarzała dwukrotnie, z zaznaczeniem, że osobno i że ciepłe. Niektórzy patrzyli na nią jak na wariatkę, niektórzy śmiali się pod wąsem, ale ona wiedziała. Przekonała się nie raz, że słuchanie nie jest najmocniejszą z ludzkich stron.
Lubiła ten moment, gdy jej wargi stykały się z parującym płynem. Zdarzało się, że kawa okazywała się zbyt mocna. Zbyt kwaśna, cierpka, gorzka, zbyt intensywna, nie taka. Sięgała wtedy po dzbanuszek wypełniony mlekiem, odczuwając coś na kształt satysfakcji i ulgi. Była z siebie zadowolona. Przewidziała, że coś może pójść nie tak, a gdy poszło, wiedziała, co zrobić.
Patrzyła, jak złamana czerń łączy się z ciepłą bielą, tworząc przenikające się esy-floresy, magnetyzujące smugi. Uspokajało ją to. Zatrzymywało jak kadr w filmie, na którym ktoś wcisnął spację, więc można się było przyjrzeć, zaparzyć herbatę, wyskoczyć na papierosa, na siku. Puszysta pianka, imitująca watę, opadała leniwie na zwierciadło okolonej filiżanką kawy. Gdy odpowiednio się pochyliła i dostatecznie przyjrzała, w tym mokrym lustrze widziała czasem swoją matkę. Albo ojca, jak przynosił do domu martwą nutrię i
– Dzisiaj nutria – mówił.
Później robił tę swoją nutrię w słoiki, majstrował paszteciki, a ja to wszystko jadłam i mówiłam, że dobre, choć żal mi było strasznie. Bo ja tę nutrię wcześniej w klatce, przy chlewiku, z koleżankami widziałam. Bo nutrie mieliśmy akurat wtedy trzy. Patrzyłam, jak chodzą, tuptają w tej ciemni, ocierają się o siebie i śpią, taka rodzina. I jakie ogony mają, jakie futra. I że takie oczy.
– Jakie oczy? – zapytał mnie kiedyś ojciec.
– Żywe, tato – odpowiedziałam mu wtedy. Żywe.
Wiem, że zrobiła wtedy ojcu przykrość. Sama zresztą mówiła, że trochę posmutniał.
Innym razem pochylała się nad tą kawą jak nad zwykłym dniem. Dostrzegała sekwencje powinności, pasma niespełnionych oczekiwań, serie odhaczonych zadań, pokrzyżowanych planów.
A czasem widziała tylko siebie.
Swoje oko, swoje czoło.
I swój własny nos.
Piankę wlewała całą. Jej gęsta konsystencja opadała na rozcieńczony mlekiem smak. Sięgała po łyżeczkę, którą zgarniała rozdmuchane dyszą, białe pęcherzyki, skrupulatnie zeskrobując je z ceramicznej ścianki. Kogoś, kto siedział obok, potrafiła doprowadzić tym skrobaniem do szału. Podobnie robiła, jedząc jogurt. Albo gdy kończył się dżem. Można było jedynie czekać, aż odpuści. Aż uzna, że dość i skończy.
Nikt jednak nie wiedział,
kiedy to nastąpi.