Ja, karton, polędwiczki z indyka, twaróg, kiść bananów, parówki, czekolada, waniliowy serek, dwie bułki żytnie, dwie orkiszowe, dżem jagodowy, pomidorowy sok. Chwilę po mnie do autobusu wsiada człowiek.
– Autobus numer taki i taki? – pyta. Odpowiadam, że
– Autobus numer taki i taki? – pyta. Odpowiadam, że
– Tak.
Później człowiek wysiada i wsiada ponownie. Niezdecydowany – myślę – albo siku poszedł, albo palił. Papierosa, za przystankiem w sumie las. Wskoczył tuż przed odjazdem, jednym susem, nie miał już chyba wątpliwości. Siadł za moimi plecami, otworzyłam książkę. W domu trudno o chwilę spokoju, w autobusie czyta się lepiej, książkę warto mieć, w razie czego tak tylko, w razie czego. Próbuję czytać, ale obłapia mnie wyziew parującego alkoholu. Czuję, jak się ten oddech skrapla, jak drapie po nozdrzach, szczypie w oczy, drażni jak nieznośna wysypka. Ściska gardło, jak zbyt mocno zapleciony przez matkę szalik.
Odnoszę wrażenie, że oddychający upatrzył sobie moje świeżo zakupione polędwiczki. Zielone oliwki, kiść bananów i sok. Karton postawiłam w końcu tuż obok, posadziłam przy sobie jak dziecko, przy nodze, jak psa. Na siedzeniu sąsiednim, w miejscu dla człowieka.
A gdyby tylko przez jego pijaną głowę przeszło, żeby mi te całe zakupy z kartonem razem zabrać...
Byłaby szkoda. Duży kłopot. Uciekłby pewnie na najbliższym przystanku, a ja byłabym zmuszona nie ruszać się z miejsca. Krzyknęłabym tylko
– Ty draniu, śmierdzielu wredny, ty, ty…
Bo z niego byłby wtedy nie człowiek, a naprawdę wredny chuj. Możliwe też, że poraziłby mnie strach. Zalałby mnie jak deszcz robaka, zajrzałby jak matka w oczy, pełna wściekłości i goryczy, taka zła. I nie powiedziałabym nic. Nie umiałabym. Patrzyłabym tylko na puste miejsce po świeżo zakupionej wątróbce.
Odczułabym stratę pieniędzy i czasu. Widziałabym, jak ten stary, pijany skunks ucieka. Szeptałabym coś do siebie, albo do tego młodego chłopaka, stojącego blisko, przy drzwiach, trzymającego się drążka, że
– To moje zakupy były, moje! Że serek waniliowy dla dziecka, kaszka ryżowa i jagodowy dżem.
Udaję, że czytam. Myślę sobie, że on zaraz wyciągnie jakiś nóż. Ma go w kieszeni, wiem, wyściubi zza pijanej pazuchy i mnie tym nożem w tył. Za włosy i w kark. Wtedy już na pewno nic nie powiem, bo będzie za późno, więc po wszystkim. A on się nażre. I poklepie po wzdętym, proszę ja ciebie, brzuchu.
Dlatego myślę, że trzeba mi tę książkę do torby wsunąć i zabrać.
I dźwignąć ten karton z siedzenia, które zasadniczo przecież nie jest dla kartonu.
I dźwignąć ten karton z siedzenia, które zasadniczo przecież nie jest dla kartonu.
czarnowidztwo przebrzmiewa
OdpowiedzUsuńTroszeczkę. Troszeczkę niechcący.
Usuń