niedziela, 6 listopada 2016

Bose cienie

Bosa, jak to Bosa. Miała swoje drobne, choć liczne wady. Złe i dobre strony, plusy i minusy, za i przeciw, pozytywy i negatywy, blaski i cienie. Słabsze punkty w życiorysie, które kępą dzikiej trzciny kładły się na mętnym stawie jej płynnej osobowości. Jednym z nich były uszy.

W obawie przed tym, że je sobie uszkodzi, jak i dlatego, aby nie używać, nie kupowała patyczków higienicznych. A gdy już kupiła, nie umiała powstrzymać się przed skorzystaniem z minimum trzech dziennie. I miękkimi końcówkami drażniła delikatne, podatne na urazy wnętrze małżowiny, oddając się pieszczotom, sięgającym trąbki Eustachiusza. A im bardziej drażniła, tym częściej sięgała. A im częściej sięgała, tym bardziej była bieda, bo urazy imały się jej trąbek często. I choć z żelaznym postanowieniem skłonna była nie moczyć uszu podczas kąpieli, choć zrzekła się krytych basenów i zewnętrznych kąpielisk w sezonie, choć unikała ekspozycji na wiatraki i inny złośliwy dla ucha nawiew, z tego jednego patyczka nie potrafiła zrezygnować. Lecz gdy jej się udało...

Starczyło, by wybrała się do kogoś w odwiedziny. Z wizytą tak, na domówkę, czy imieniny. Dość, by – z pobudek naturalnych – trafiła do toalety, łazienki z szafką, szufladą. Do każdej zajrzała, w każdej pogmerała, szukała. A gdy znalazła, wtykała patyczek tam, gdzie paliła potrzeba. I wierciła. Pieściła, jakby miało nie być jutra. I choć czuła się jak złodziej przyłapany na drobnej masturbacji, a wstydliwym jej działaniom towarzyszył to popłoch, to lekki ucisk w klatce, prawdziwy problem tkwił gdzie indziej. Nie w jakości, a – drogą wyjątku – w ilości. Otóż: jeden patyczek nie wystarczał. Toteż znając swą słabość, wyciągała z obcej szuflady toalety kolejny jeden, czasem nawet trzy, po czym chowała swoje łupy w kieszeni. 

– Na potem – mówiła, zerkając w lustro. Na potem nie grzech. 

I topiąc pokalaną sztukę w muszli, spuszczała – jak Bóg przykazał – wodę.  

– Czujesz się winna? – pytał ją czasem wewnętrzny, gorzki głos. 

Oczywiście, że czuła się winna. Jak higieniczny defraudant. Jak gnojek o twarzy cherubinka, podprowadzający sezamki z osiedlowego, gdy matka zakupy kładzie na ladzie i w ogóle nikt nie patrzy. Lecz on jeden wie. 

Tak właśnie wiedziała ona. 
I z tym wątłym poczuciem winy, z grymasem zażenowania mylonym z lubieżnym uśmieszkiem w kącikach nerwem oblizywanych ust, z karmazynowymi od podrażnień uszami, spuszczała wodę raz jeszcze. I jeszcze raz, żeby nie było, że pływa. I opuszczała łazienkę. Cichutko. Zamykając za sobą drzwi. 




sobota, 5 listopada 2016

Pies

czas biegnie 
jak po parku młody pies
co merda końcówką 
minionego dnia

wątpliwości dróżką przemknie
w krzaki wspomnień wskoczy
żółci strumyk przetnie
wpław

miłości ledwo liźnie
w bezradności chmurkę zerknie

złości umknie
wpadnie

w poczekalni las