Bosa, jak to Bosa. Miała
swoje drobne, choć liczne wady. Złe i dobre strony, plusy i
minusy, za i przeciw, pozytywy i negatywy, blaski i cienie. Słabsze punkty w życiorysie, które kępą dzikiej trzciny kładły się na mętnym stawie jej płynnej osobowości. Jednym z nich były uszy.
W obawie przed tym, że je sobie uszkodzi, jak i dlatego, aby nie używać, nie kupowała patyczków higienicznych.
A gdy już kupiła, nie umiała powstrzymać się przed skorzystaniem z minimum trzech dziennie. I miękkimi końcówkami drażniła delikatne, podatne
na urazy wnętrze małżowiny, oddając się pieszczotom, sięgającym trąbki Eustachiusza. A im bardziej drażniła, tym częściej sięgała. A
im częściej sięgała, tym bardziej była bieda, bo urazy imały się jej trąbek często.
I choć z żelaznym postanowieniem skłonna była nie moczyć uszu podczas kąpieli, choć zrzekła się
krytych basenów i zewnętrznych kąpielisk w sezonie, choć unikała ekspozycji na
wiatraki i inny złośliwy dla ucha nawiew, z tego jednego patyczka nie
potrafiła zrezygnować. Lecz gdy jej się udało...
Starczyło, by wybrała się do
kogoś w odwiedziny. Z wizytą tak, na domówkę, czy imieniny. Dość, by – z pobudek naturalnych – trafiła
do toalety, łazienki z szafką, szufladą. Do każdej zajrzała, w każdej pogmerała, szukała. A gdy znalazła, wtykała patyczek tam, gdzie paliła potrzeba. I wierciła. Pieściła, jakby miało nie być jutra. I choć czuła się jak złodziej przyłapany na drobnej
masturbacji, a wstydliwym jej działaniom towarzyszył to popłoch, to lekki ucisk w klatce, prawdziwy problem tkwił gdzie indziej. Nie w jakości, a –
drogą wyjątku – w ilości. Otóż: jeden patyczek nie wystarczał. Toteż znając swą
słabość, wyciągała z obcej szuflady toalety kolejny jeden, czasem nawet trzy, po czym chowała swoje łupy w kieszeni.
– Na potem – mówiła,
zerkając w lustro. Na potem nie grzech.
I topiąc pokalaną sztukę w
muszli, spuszczała – jak Bóg przykazał – wodę.
– Czujesz się
winna? – pytał ją czasem wewnętrzny, gorzki głos.
Oczywiście, że czuła się
winna. Jak higieniczny defraudant. Jak gnojek o twarzy cherubinka,
podprowadzający sezamki z osiedlowego, gdy matka zakupy kładzie na ladzie i w
ogóle nikt nie patrzy. Lecz on jeden wie.
Tak właśnie wiedziała ona.
I z tym wątłym poczuciem
winy, z grymasem zażenowania mylonym z lubieżnym uśmieszkiem w kącikach nerwem oblizywanych
ust, z karmazynowymi od podrażnień uszami, spuszczała wodę raz jeszcze. I
jeszcze raz, żeby nie było, że pływa. I opuszczała łazienkę. Cichutko. Zamykając
za sobą drzwi.