poniedziałek, 5 czerwca 2017

Andrzej

W miłości, Cygana za złotówkę wywróżyła Bosej długą posuchę, czyli brak. Dopiero kilka dni później, jak już z tej Jasnej Góry, jak z nieba na ziemię zeszła i wróciła do Niemczy, uprzytomniła sobie, że za trzy złote mogłaby jej Cygana wywróżyć dużo mniejsze zło. Może nawet jakieś dobro. Ale było już po ptakach, więc gówno gołębie sobie teraz mogła. 

Wyszło jak wyszło i stanęło na tym, że po tej posusze nastąpić miało światło. Miłość o włosach ciemny blond. I dało to Bosej do myślenia. Ponieważ na tapecie Bosego życia gościł wtedy rudy. Starszy od Bosej pięć lat Maciek, który ani o Bosej, ani o jej afekcie nie miał zielonego pojęcia. Chociaż mieszkała od niego dwa kroki stąd, w bloku naprzeciwko.

Przy pomocy lunety ojca, przez którą normalni ludzie oglądają niebo, Bosa przyglądała się życiu rudego Maćka. Życiu zza firanki. Dawała nura w okno, za którym przemykał z rzadka rudy cień. Niewinnie i ukradkiem sprawdzała, co też ten Rudy w swoim pokoju robi. Czy żaluzje odsłania, lampkę czy pali i czy się rusza firanka. A że lampka paliła się często, któregoś wieczora Bosa wpadła na pomysł nawiązania z nim świetlnego kontaktu, co znaczyło, że zaczęła do Maćka własną lampką mrugać. Puszczać świetlne zajączki. Szanse powodzenia oszacowała na spore, toteż  tak długo te zajączki puszczała, aż zajączek zwrotny odbił się fleszem od rudego bloku,  robiąc im zdjęcie przeznaczenia. I tak co wieczór puszczali sobie zajączki, skryci kochankowie, śląc w kosmos miłosne deklaracje alfabetem niby-Morse’a. A w tym rejsie obcej sobie miłości, on robił za statek, ona za latarnię.

Bosa wiele razy zadawała sobie pytanie o paletę kolorów, mieszczących w sobie odcień ciemny blond, po czym doszła do wniosku, że rudy to kolor z pogranicza. Skoro nie jasny blond, skoro nie szatyn ani nie brunet, to na pewno ciemny blond. I wszystko stało się jasne. Na tyle, by snuć sobie śmiałe  wizje o Maćku i wspólnych z nim dzieciach, które byłyby może trochę rude, trochę – jak Bosa – czekoladowe, trochę może nawet ciemny blond. Dopóki.

Dopóki nie okazało się, że miłosne zajączki puszcza do niej nie Maciek, a jego ojciec. Ciemny blondyn, Andrzej. 

Toteż lampka Bosej zgasła. 
I miłość się skończyła.


sobota, 3 czerwca 2017

Ten zapach

Zapach był tym, co mnie w matce pociągało. 

Intrygowało i kusiło. Gdy miałam kilka lat, uważałam, że tym zapachem roztacza wokół siebie dziwną lecz piękną aurę. Jakąś tajemnicę, którą – myślałam – kiedyś poznam. Wiedziałam, że nieprędko. Nie tak szybko, jak bym chciała. Gdyby było inaczej, oznaczałoby to, że źle dorosłam. Nie po kolei, przedwcześnie albo w ogóle. Że równie dobrze mogłabym zaciągać się papierosem, farbować włosy, uprawiać seks, wydawać pieniądze, kreślić kreski na powiekach, pić wino, golić nogi, tańczyć do rana i ssać eukaliptusowe cukierki. To oczywiste, że jako dziecko nie robiłam tego, bo nie mogłam, ale robiłam wszystko, by być bliżej. By powąchać, otworzyć jej torebkę, zajrzeć, włożyć rękę, jak do kieszeni płaszcza, zbliżyć się, tylko trochę. 

Spiskowałam więc. 

Wąchałam jej torbę, kiedy się kąpała, myszkowałam w niej, gdy nie widziała. Gdy spała, wszystko dokładnie przeczesywałam swoimi krótkimi paluszkami. Szybko, z rozszerzonymi źrenicami i duszą na ramieniu, badając opuszkami wymykające się opakowaniu miętusy, chusteczki higieniczne, połamane długopisy, rozlane lakiery do paznokci, drobniaki, gumy do żucia, tic-taki i anyżowe landrynki. Natykałam się też na całą masę karteczek, pobazgranych okrągłym pismem z pokręconymi jak u prosiaków ogonkami. Na jakieś rysunki, przedziwne, surrealistyczne twarze, trochę ładne, trochę wcale nie, pojedyncze kwiaty, czasem bukiety. I nasze imiona – moje i Marcelki. Przy każdym to samo nazwisko. Atramentowy szkicownik z serwetek, chusteczek i paragonów. One wiedziały, że często o nas myślała. Zapisywała nas zgrabnymi robaczkami myśli, jak bazgrolą swoje imiona tylko osoby zakochane, na marginesach zeszytów, tysiąc razy poprawiając każdą literkę, każdy ogonek, każdą kreskę, każdą miłość z osobna. Żeby spotęgować, może nie zapomnieć.

I ten zapach.

Ta tajemnica, która w wieku kilku lat pociągała, w wieku lat trzydziestu zaczęła drażnić. Irytowała, odpychała, stawała się nie do zniesienia, jak dusząca mieszanka papierosowego dymu z Lucky Strike’ów, Cameli, Marlboro i zbyt słodkich perfum. Dopiero wtedy zaczęłam ją rozumieć. Dużo lepiej słyszałam, dużo ostrzej widziałam. 

Kochałam ją. 
Z każdym wydechem bardziej.