sobota, 3 czerwca 2017

Ten zapach

Zapach był tym, co mnie w matce pociągało. 

Intrygowało i kusiło. Gdy miałam kilka lat, uważałam, że tym zapachem roztacza wokół siebie dziwną lecz piękną aurę. Jakąś tajemnicę, którą – myślałam – kiedyś poznam. Wiedziałam, że nieprędko. Nie tak szybko, jak bym chciała. Gdyby było inaczej, oznaczałoby to, że źle dorosłam. Nie po kolei, przedwcześnie albo w ogóle. Że równie dobrze mogłabym zaciągać się papierosem, farbować włosy, uprawiać seks, wydawać pieniądze, kreślić kreski na powiekach, pić wino, golić nogi, tańczyć do rana i ssać eukaliptusowe cukierki. To oczywiste, że jako dziecko nie robiłam tego, bo nie mogłam, ale robiłam wszystko, by być bliżej. By powąchać, otworzyć jej torebkę, zajrzeć, włożyć rękę, jak do kieszeni płaszcza, zbliżyć się, tylko trochę. 

Spiskowałam więc. 

Wąchałam jej torbę, kiedy się kąpała, myszkowałam w niej, gdy nie widziała. Gdy spała, wszystko dokładnie przeczesywałam swoimi krótkimi paluszkami. Szybko, z rozszerzonymi źrenicami i duszą na ramieniu, badając opuszkami wymykające się opakowaniu miętusy, chusteczki higieniczne, połamane długopisy, rozlane lakiery do paznokci, drobniaki, gumy do żucia, tic-taki i anyżowe landrynki. Natykałam się też na całą masę karteczek, pobazgranych okrągłym pismem z pokręconymi jak u prosiaków ogonkami. Na jakieś rysunki, przedziwne, surrealistyczne twarze, trochę ładne, trochę wcale nie, pojedyncze kwiaty, czasem bukiety. I nasze imiona – moje i Marcelki. Przy każdym to samo nazwisko. Atramentowy szkicownik z serwetek, chusteczek i paragonów. One wiedziały, że często o nas myślała. Zapisywała nas zgrabnymi robaczkami myśli, jak bazgrolą swoje imiona tylko osoby zakochane, na marginesach zeszytów, tysiąc razy poprawiając każdą literkę, każdy ogonek, każdą kreskę, każdą miłość z osobna. Żeby spotęgować, może nie zapomnieć.

I ten zapach.

Ta tajemnica, która w wieku kilku lat pociągała, w wieku lat trzydziestu zaczęła drażnić. Irytowała, odpychała, stawała się nie do zniesienia, jak dusząca mieszanka papierosowego dymu z Lucky Strike’ów, Cameli, Marlboro i zbyt słodkich perfum. Dopiero wtedy zaczęłam ją rozumieć. Dużo lepiej słyszałam, dużo ostrzej widziałam. 

Kochałam ją. 
Z każdym wydechem bardziej.

1 komentarz:

  1. Uhm... I kawa mielona, z dziurką wygryzioną w drodze ze sklepu. Jej aromat i że "nie dla dzieci".

    OdpowiedzUsuń