piątek, 11 lipca 2014

Dlaczego maluję zegar?

Wstawiłam kurę na gaz. Mięso. Jak rasowa chrześcijanka - w piątek. Wstawiłam, bo dobrze czasem zrobić rosół i go -  jak człowiek - zjeść. Rosół na depresję dobry. Słyszałam...

Słyszałam też, że dla organizmu dobrze, jak się człowiek melisy napije. Z miodem, bo miód zdrowy. Więc - zdrowiem kierowana - melisę parzę. By pić, a w międzyczasie włoszczyznę kroić. Na części. Na rosół. Bo rosół bez włoszczyzny dupą jest, nie rosołem. A dupy, to ja jeść nie będę. Bo nie ma takiej potrzeby.

Po co też zegar malować, kiedy kolorowy jest. JAKIŚ. Piękny i godzinę wskazuje - jak człowiek, przyzwoicie. Po co? - duszę mą pytam, podczas gdy krnąbrna ręka przecina przestrzeń rzeczywistości mieszkalnej w poszukiwaniu pędzla. I składzik z rupieciem przetrząsa, by spod pięter blaszanego regału wydobyć wiaderko. Wiaderko z farbą. Białą. Zawiesistą. Mokrą. Więc po co? - rzecz  roztrząsam, a umysł odpowiedź znajduje: bo jest taka potrzeba.

I w miłosnym dłoni uścisku zamykam pędzla trzon, i w farbie pędzel nurzam. I sru! - pierwsza biała smuga, gdzie trzeba, ląduje. I sru! - druga, w samym środku zegarowej tarczy. I dziab! - zbliżam się pędzlem do krawędzi cyfry 6, gdy patrzę...

Noż kuźwa! Za linię wyszłam.

Więc, zdjęta zawodem i niepoczytalnością mej ręki, cyfrę zamazuję. Ponieważ pierwsza żelazna zasada młodego rysownika na wydaniu; zasada wypracowana z mą własną, rodzoną siostrą po trzydziestce, w dobie domorosłego, opartego na obopólnym targaniu się za wsiarz* szczeniactwa, brzmiała: 

ZA LINIĘ WYJŚĆ NIE WYPADA! 

Nie wypadało i tym razem. Ponieważ to oznaczałoby klęskę. Sromotną przegraną i potwarz w dziedzinie sztuk pięknych. Bo siostra, toby pewnie nie wyszła.

Dlatego właśnie, w ferworze wszechogarniającego pragnienia zmiany; z polotem, charakteryzującym niedoszłego artystę o zduszonym przez życie potencjale, włosiem pędzla o trzonie czerwonym, popełniłam zamach na kolejne cyfry. I na biało je! Na biało! Zew artysty-pedanta krzyczał. Na zawsze! 

A to było kilka dni temu. Może tygodni, słabo pamiętam. Od tego czasu, drzemiąca we mnie żądza sztuki, co piętnem wyjścia za linię odcisnęła się na mym galopującym bycie, objęła również czerwoną ramkę na zdjęcie, drewniany regał i ławko-skrzynkę mojego rodzonego, z krwi i kości, pierworodnego. 

DLACZEGO - ja się pytam.
Dlaczego?
Bo jest taka potrzeba.



*WŁOSY, czupryna, sitowie. Jak kto woli. 


wtorek, 8 lipca 2014

Niesmak

tańczę
poruszając biodrami 
najładniej 
jak tylko potrafię

widzę
że się uśmiechasz
więc zgrabnie unoszę ręce
którymi wykonuję 
płynne ruchy obrotowe 
nadgarstków

jesteś zadowolony ale 
nie ruszasz się z miejsca
nie podejdziesz

kręcę się w kółko
odpychając jedną nóżką podłogę

wszystko jest ładnie
i cacy ale 

muszę ogolić pachy
bo mówisz 
że to okropnie wygląda

Kara

zdesaturowaną linią brzegu
dłoni
po twarzy przepłyń

zanim w kulkę papierową zgnieciona
w pokoju i wojny kącie
znajdę się przypadkiem

rozmytego palca skrawkiem
linię wzroku
wyostrz

szkice myśli zezowatych
wymaż
wytnij
wklej

gdzie indziej

Stary człowiek. I pies.

Legenda buddyjska, na przykład, opowiada, że młody Gautama Śakiamuni zobaczył trzy symboliczne postacie – człowieka starego, człowieka chorego i człowieka martwego – i zareagował tak samo jak James: „Tym człowiekiem jestem ja, potencjalnie". 


Tego dnia przyszłam później, choć miałam być na dziesiątą. Gdy przekroczyłam próg pokoju, w którym leżała Priscilla, zbliżała się jedenasta. 

 Dzień dobry. 

To co ujrzałam, dalekie było od każdego poranka. Twarz kobiety przypominała zgniłe jabłko. Pokryta sińcami, obryzgana krwią. Zbliżyłam się. Na skroniach i oblepionej rzadkimi włosem głowie, widniały strużki zaschniętej posoki. Patrzyłam, jak misterne strąki przeplatają się z brunatnymi prześwitami nagiej skóry. 


 Upadłam. Tak mi przykro...

Od tamtego czasu przestała czytać książki. Przestała też wychodzić z łóżka. Tkwiła w nim godzinami, w pozycji półleżącej, spoglądając z rzadka na zegarek. Lub kalendarz, rozłożony na kocu, jak pies, leniwie czuwający u jej stóp. W kalendarzu zapisywała sprawy. Atrakcje, wprawiające w ruch jej łamliwe, powyginane życie. Wizyta u fryzjera. Sesja z masażystą. Kolacja u Horacja – długoletniego przyjaciela. 

A czasem, raz na miesiąc, wycieczka do banku. I zakupy w markecie, podczas których zamieniałam się w dłonie. Byłam silna i pewna. Dziesięciopalczasta, łapczywie chwytając największy z zaparkowanych u wejścia wózków. Butelki ładowałam jak leci. Z najwyższej półki. 

Dziesięć razy wino. 
Dziesięć szampan. 
Pięć likier.
Kilka piw. 

A na co dzień muzyki klasycznej słuchała. Mało jadła. Dużo czytała. 

Zaczynała po moim wyjściu – punkt trzynasta. Prosiła lampkę wina do obiadu. Dawałam. Kulturalnie, poruszając biodrami w rytm muskającej ucho muzyki. 

Do toalety poszła. Kulturalnie. Przewróciła się. Głową o bidet. Resztą o posadzkę. Z klasą.

Pies wstać nie pomógł. 
Nie wołał o pomoc. 
Nie otarł krwi z twarzy. 
Nie zmył plam z bidetu.