poniedziałek, 3 kwietnia 2017

Idealny mężczyzna

Mężczyzna idealny musiał być wesoły. Musiał grać na gitarze, pianinie albo akordeonie. Na bałałajce, mandolinie i w karty. Musiał chodzić na grzyby, zbierać ich zawsze dużo i najszybciej ze wszystkich. Żadnych sromotników, tylko opieńki, kanie, kurki i borowiki. Bezbłędnie, żadnych pomyłek, bo groziły śmiercią. Byle głupiec nie chodził na grzyby, a jak chodził, od jego głupoty umierała cała rodzina. Bo jakaś żona sprawiła wszystkie grzyby, sromotniki też. Bo się nie znała, bo była od robienia, sprawiania, wekowania, od przystawki i wódki na stół. Nie jej wina, ale zmarli wszyscy. Z głupoty.

Nie to, co tata Bosej. Tata Bosej był wesoły i mądry. Miał bladoniebieskie oczy i czarne, gęste włosy. Znał matematykę, wszystko potrafił, bez krzyku, wszystko umiał wytłumaczyć. Robił najlepsze placki ziemniaczane pod słońcem, równiuteńko kroił chleb. Zabierał na wycieczki po lesie, pociągiem do miasta, rowerem do wsi, nad jezioro, nad morze, na biwak pod namiot, do zoo.

– Czasem tylko za dużo pił.

Przychodził w nocy do domu, pijany i mnie taki pijany budził. Patrzył na mnie tymi rybimi, jak za szkłem, jak za cukrową watą, oczami, jak duch. Śmiał się tak samo mdło, jak patrzył, rozcieńczonym wzrokiem i pytał mnie, o tej drugiej, czy trzeciej w nocy, czy ja wiem, co to jest funkcja. Dawał mi zadania i równania, abym je w pamięci rozwiązywała. Żebym mówiła, ile wynosi suma kątów w trójkącie. I jaka jest wartość liczby Pi.

Albo tłukł talerze. Wracał do domu po trzech dniach, uwalał się na klatce schodowej albo w przedpokoju. Później wstawał, rzucał talerzami o podłogę i płakał jak bóbr. Mówił, że bardzo swoją Baśkę kocha, żeby go zabiła i że świata poza nią nie widzi. A po tym znowu kładł się na podłogę w przedpokoju i spał. I sikał w spodnie, brudny taki, śmierdzący, odrapany i zły.

– Zostaw, niech śpi – mówiła matka, Barbara, do córki.

Ale młoda Bosa nie zostawiała go tak łatwo, nie chciała. Jeszcze zmarznie w tym przedpokoju, na tej podłodze – myślała – albo zamarznie na śmierć. Ściana zimna, on o nią oparty, z wypatroszonym przy głowie gniazdkiem, tyle razy miał naprawić, mówił, że naprawi. Ciągnęła to ciało, tę bezwładną, piękną rękę z tańczącymi pulsem żyłami, aby tego gniazdka niczym po tym pijaku nie dotknął. Na przykład głową, bo bieda. Patrzyła na niego i czuła, że mu zimno. Jej na pewno byłoby zimno, gdyby leżała na gołej podłodze, z osikanymi spodniami, bez kołdry. Więc szła po koc i przykrywała.

– Żeby tata nie zmarzł – tłumaczyła matce. – Żeby nie zmarzł.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz