Nie
znosił tłuściochów. Zaniedbańców do granic przyzwoitości. Ociekających potem
ociężalców, zachłannie moszczących sobie miejsce w autobusach i tramwajach. Nie
lubił też takich, którym miejsca zbrakło. Ci zmuszeni byli podnosić ręce w
geście asekuracji swego nadciała, ukazując mokre pachy. Brzydził się.
Zwyczajnie się brzydził.
Podobne uczucia wzbudzały w nim kobiety z wąsami, lub – co gorsza – z brodą. Traf chciał, że jedną taką, o której myśl wryła mu się w pamięć aż nadto, ujrzał w tramwaju. Baba z wyraźnym, silnym owłosieniem twarzy. Gruba. I nie to, żeby nie widać było, że cokolwiek z brodą było robione. A i owszem – było. Nie dzisiaj i nie wczoraj jednak. Jej zarost miał z trzy dni może, może cztery. Sam nie wierzył temu, co widzi. I nie spostrzegł nawet, jak obrzydzenie, które ze wszystkich sił próbował w sobie zdusić, z sekundy na sekundę zaczynało mieszać się z ciekawością.
Spoglądał ukradkiem na kobietę. Niepocieszona. Na włochatej twarzy,
odmalowywał się kaprys jakiś. Znudzenie, foch, apatia może. Brzydka, tłusta. Męska
kobieta. Ryszard stał blisko. Na tyle, by dostrzec, że jeden z palców pulchnej
dłoni kobiety pobłyskuje obrączką. Z wysiłkiem przełknął ślinę i poczuł, jak robi
mu się słabo. „Nie patrz tam, nie patrz w tamtą stronę, człowieku, dajże spokój…”
– powtarzał w duchu, kierując wzrok za okna sunącego tramwaju.
Maj, ciepły, słoneczny dzień, BRODA, zieleń, drzewa, samochody, BRODA, dzieci pędzące do szkoły, przyduże tornistry, przymałe plecy, BRODA... Wdusił guzik zamawiający postój. Na żądanie, wysiadka, raz, dwa… przystanek… Drzwi ani drgną, wciska jeszcze i jeszcze raz – znowu nic.
Maj, ciepły, słoneczny dzień, BRODA, zieleń, drzewa, samochody, BRODA, dzieci pędzące do szkoły, przyduże tornistry, przymałe plecy, BRODA... Wdusił guzik zamawiający postój. Na żądanie, wysiadka, raz, dwa… przystanek… Drzwi ani drgną, wciska jeszcze i jeszcze raz – znowu nic.
- Żeż w dupę – jęknął. Tramwaj ruszył, pozostawiając Ryszarda w środku.
-
Do otwarcia drzwi wduszamy drugi, przy drzwiach – poinformował dziadek. Z psem
bez kagańca.
- Ach,
faktycznie – mruknął do siebie - faktycznie.
Wdusił na następnym
przystanku, wysiadł.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz