W tydzień po tym, jak podjęliśmy w wynajem nasz nowy lokal
mieszkalny, wraz z Wężem postanowiliśmy, że Wąż wykona do pani Tereski
połączenie. Po niemal codziennej wymianie uwag i spostrzeżeń, dotyczących bogato
rozsianych po mieszkaniu kwiatków, czyli wad i mankamentów (niewidzialnych na
pierwszy rzut oka), doszliśmy do wniosków.
Jeśli mamy tu trochę pomieszkać (do czasu, kiedy opchniemy
mieszkanie, które Wąż dzieli z bankiem), dobrze byłoby, abyśmy pomalowali
ściany. Na biało. Dlaczego biało? Bo tak… będzie najtaniej. Nie to od razu, żebym
nie chciała na bardzo stylowy i jeszcze bardziej modny kolor. Taki szary (na
przykład). Jedno pomieszczenie chociaż. I białe mebelki jakieś. I równie białe
ramki na obrazki. I kolorowe akcenty. Barwne takie, jak zabawki Żunia.
Ale tak się nie stanie. Mimo, że takie stylizacje bardzo w
moje gusta celują, jestem w stanie wyrzec się ich. Przez wzgląd na koszty. (Swoją
drogą, nie nasze mieszkanie – żal inwestować). Ale też i z tego względu, że
zbyt modne są. Coraz więcej takich wnętrz – w takim dizajnie, psia kupa, dupa. Gówno,
cycki. A ja nie lubię, kiedy modnie. Nie lubię, kiedy wszyscy.
Z drugiej strony… Zatęchła, zgniła, zjełczała pistacja, w
której ściennym kolorze obecnie pławi się mój rozbuchany, aranżacyjny zmysł, wiem
– nie powinna przyprawiać mnie o tak nerwowe sapanie, o jakie przyprawia. W
końcu modna nie jest. Ani „na czasie”. Tym bardziej na „topie”.
Podobnie rzecz się ma ze świńskim, bladym różem, który –
niczym krowi placek na sopockim molo – kala
me oko. Bo ten róż – niczym skurcz łydki szczerą nocą – nieznośny. Męczący, jak stan podgorączkowy* Irytujący,
jak włos w talerzu, w którym zupa. A takie kolory w mieszkaniu naszym (pani Tereski) dominują.
Dla dobrego samopoczucia, którym zamierzamy upajać
się – jak winem – każdego dnia, niezbędnym byłoby też pozbycie się mebli, którymi
zaszczyciła nas pani Tereska. ZASZCZYCIŁA. Nie inaczej. Ponieważ podczas
decydującego oglądu mieszkania, tychże mebli nie było na stanie. Były inne.
Dosyć ładne, należące do poprzednich najemców.
Pies pogrzebany w tym, że ja pani Tereski wcale nie prosiłam,
aby zwoziła nam swój „zestaw wypoczynkowy”. Powiem więcej: podczas oglądu
wyraźnie (wydawało mi się) zaznaczałam, że bardzo zależy nam na przestrzeni. Że
tym lepiej, jak poprzedni najemcy zapakują w worek, czy inną reklamówkę, swoje
biurka i sofy. Nam w to graj. Nie chcemy, dziękujemy. Przestrzeń nas woła, my wołamy
przestrzeń. Nawet kosztem spania na podłodze. Dla kręgosłupa zresztą zdrowo. Podobno. Ale nie.
Pani Tereska wiedziała lepiej. I zwiozła nam zestaw wypoczynkowy.
Zielony. Podarty. Trzeszczący przy każdym ruchu piętą. I „tamci mówili, że niewygodne to łóżko” –
uczciwie podjęła temat. „Ale sprawdźcie. Jak dla mnie wygodne. A jak nie, to
kołdrę można przecież na nie rozścielić. I dopiero prześcieradło” –
kontynuowała. „Albo taki (tu palcami nakreśla miarę grubości) cienki materac
możecie kupić. I na łóżko położyć. A za dnia o ścianę oprzeć, z boczku. Przy
szafie, aby widać nie było…”.
No tak – myślę sobie. I co jeszcze. Chyba tylko „kapę” jakąś
pod dupę. W ramach bonusu. I makatkę na ścianę. I pled na grzbiet. I do sieni. A
z sieni na ganek, zupę zjeść. Ale najpierw "mężu" (nie sobie) tej zupy nalać. Warząchwią.
I z ganku na sianokosy bezpośrednio. A
co! Aj dont fink soł, Q…%*$%^@#.
*Murakami tak pisał. W Kronice
ptaka nakręcacza. Polecam.
Iga! Ty jestes cudowna! Ty moj nalogu!
OdpowiedzUsuńTo piękne - czytać o sobie takie rzeczy.
UsuńBardzo piękne.
Zaszczycam się.
I dziękuję.